+3
dywan 10 marca 2015 19:23
Wypad do Korei należał do wyjazdów typu spontan. Byłem w Japonii i sobie wymyśliłem, że skoro już tu jestem, to można to jakoś wykorzystać. Najciekawiej zapowiadała się wizyta właśnie na Półwyspie Koreańskim zwłaszcza , że są to okolice dosyć burzliwe. Nie będę ukrywać, że zawsze mnie fascynowała Korea Północna, ale wyprawa tam to już lekki hardkor. Dodatkowo, trzeba ją planować z dużym wyprzedzeniem.

A więc siedzę na lotnisku w Nagoyi i szukam w internecie, co można robić w Seulu. Wikipedia mówi o Strefie Zdemilitaryzowanej (DMZ). Oj kuszą… Zaraz potem przeglądam oferty wycieczek do DMZ, jest sobota popołudnie. Oficjalnie, nikt w niedziele nie pracuje, ale coś mi nie pasuje. Od kiedy Azja jest tak schrystianizowana, żeby świętować niedziele? Piszę maila do pierwszej firmy z brzegu oferującej wycieczki do DMZ. Kilka minut później, jestem zaklepany na dzień następny na 7 rano. Rozradowany wsiadam do samolotu i wieczorem ląduję na lotnisku w Seulu.

Idę przez terminale i w końcu docieram do stacji kolejowej połączonej z metrem. Kupiłem bilet, idę do bramek. Słyszę, że do ludzi kasujących bilet jest mówione coś po koreańsku z głośników. Podchodzę, pikam biletem, „Hello and welcome to Korea!”. Eeee, skąd elektroniczna pani wiedziała, że do mnie po innemu trzeba gadać? Pozytywnie zaskoczony jadę przez kolejne trzy kwadranse do centrum miasta.

Wychodzę ze stacji metra i szok. Myślałem, że w Japonii jest duszno i gorąco. Jakże się myliłem… Dochodzi północ, a ja spocony, jakbym biegał godzinę. No nic, przynajmniej wiem, jak iść (ach, to street view!). Docieram do hostelu, rozpakowuję się i idę na spacer po okolicy.

Obszedłem parę uliczek i postanowiłem wracać. Tutaj pojawiła się niespodzianka. Gdzieś wybuchnął pożar i straż pożarna zastawiła pół okolicy… Kluczyłem chyba z pół godziny, żeby wrócić do hostelu, ale w końcu się udało. Rano dzwoni budzik, trochę żałuję, że nie poszedłem wcześniej spać. No cóż, życie…

O 7 siedzę na murku przed hostelem. Właściwie, to raczej „trwam”. Temperatura jest znośna, więc mam nadzieję, że się nie rozpłynę w trakcie dnia. Po chwili podjeżdża czarna furgonetka. Za szybą nazwa agencji turystycznej, kierowca otwiera okno i próbuje wymówić moje imię i nazwisko. Nie znajduję przyjemności w dalszym zadawaniu mu cierpienia, więc oznajmiam, że to ja i jedziemy. Na pokładzie już znajduje się jakaś ekipa. Jakoś mnie to utwierdza w przekonaniu, że nie zostanę porzucony gdzieś za drutem kolczastym.

Godzinę później siedzę w kilkunastoosobowym busiku ze świadomością, że jedziemy na północ.



Autostrada biegnie wzdłuż rzeki, a właściwie zatoki. Dostaję informację, że na drugim brzegu jest już Korea Północna. Właśnie dlatego, po tej stronie, jedziemy wzdłuż drutu kolczastego, a co 100 m stoi wieżyczka strażnicza. Widać, że w środku są żołnierze. Póki co, można wszystko fotografować, ale to ma się zmienić jakiś czas później.

Dojeżdżamy do Imjingak. Miejsce pamięci po Wojnie koreańskiej.



To właśnie tu znajduje się Most wolności (ang. Freedom Bridge). Przez ten most wymieniano jeńców wojennych pół wieku temu. Kursował tędy również pociąg, który zachowano specjalnie dla upamiętnienia tych wydarzeń. Na płocie wiszą kokardki symbolizujące poparcie dla unifikacji obu Korei. Mimo świadomości, że znajduję się na najbardziej zmilitaryzowanej granicy świata, czuję atmosferę jakiegoś pikniku, czy jarmarku niż jakikolwiek strach, czy zaniepokojenie. Dziwne to…

Kolejny przystanek, stacja kolejowa Dorasan.



Wybudowana na początku XXI wieku specjalnie, aby ludzie z Południa mogli dojeżdżać na Północ (w drugą stronę nie za bardzo) do pracy w Regionie Kaesong. Wszystko z dobrowolnych wpłat, które ludzie wnosili na rzecz budowy.



Niemniej, stacja i okolica są całkowicie puste z uwagi na zamknięcie granicy przez Koreę Północną w 2008 roku. Cała infrastruktura jest opuszczona, a „życia” dodają tylko turyści i wszechobecne wojsko, którego oczywiście nie można fotografować.



Najciekawszym faktem jest, że gdyby Korea Północna otworzyła się na przewóz towarów, nawet od ręki, mogą zacząć kursować pociągi do Europy (sic!). Cała infrastruktura kolejowa jest gotowa, a podróż z Korei Południowej do Niemiec ma trwać niecałe trzy tygodnie. Warto zauważyć, że trasa biegnie przez Polskę. Może kiedyś…



Ruszamy dalej. Kierunek: Trzeci tunel. Jaki tunel? Dlaczego trzeci? Zaraz się dowiaduję. Uciekinierzy z Korei Północnej, na początku lat 70-tych, donosili o wykopywanych tunelach. Miały one zostać dociągnięte aż do Seulu, by tam wydostać się na powierzchnię i zaatakować wroga w samym sercu jego stolicy. Biorąc pod uwagę, że jak policzono, każdy tunel miał przepustowość 30000 chłopa na godzinę, mogło się zrobić „ciekawie”. Do tej pory odkryto cztery tunele (ostatni w latach 90-tych), ale przypuszcza się, że jest ich jeszcze 20. Problem w tym, że wszystkie były kopane ręcznie, ciekawe przez ile lat. Z południa po prostu spuszczono koparkę, jak do budowy metra i chwilę później dokopano się i przejęto tunel. Obecnie wszystko jest zabetonowane, a zrobienie zdjęcia grozi konfiskatą aparatu.

Na miejscu idę do budynku, gdzie wchodzi się do tunelu. Wita mnie sklep z pamiątkami, typu drut kolczasty w ramce, czapeczki, ryż hodowany w DMZ, czy też półka z alkoholami z Północy.



Nie na zakupy tu przyszedłem, więc idę zaraz do tunelu. Wieje przyjemny wiaterek, jest chłodno, idzie się z górki. Bardzo z górki. I tak przez 400 m. Nagle robi się tłoczno i płasko. Dotarłem do przechwyconego tunelu. Teraz robi się wesoło, bo ja z moim wzrostem (1,89 m) idę w bardzo przykucniętej pozycji. Dobrze, że mam kask, bo ciągle walę głową w sufit. Ten tunel już jest wąski, dwie osoby z trudem mogą się minąć. Woda kapie zewsząd. Po jakichś 10 minutach takiego marszu, dochodzę do trochę większej komory. Można się wyprostować. Przede mną stoi betonowa ściana z małym okienkiem. Przez ten lufcik widać kolejną, a za nią następną. To już jest granica. Dalej się nie pójdzie. Wtedy pojawia się myśl, a co jeśli za tą ścianą ktoś stoi i się szykuje do ataku? Głupie rzeczy przychodzą pod ziemią do głowy. Zaczynam wracać mając świadomość długiej wędrówki pod górę.

Po kilkudziesięciu minutach jestem już w całkowicie odmiennym miejscu – Dora Observatory. To właśnie stąd rozpościera się widok na przeciwną stronę granicy.



Budynek zbudowany jest na zboczu. W nim mieści się amfiteatr ze szklaną ścianą, więc widzowie patrząc na aktorów, jednocześnie podziwiaj Koreę Północną. Na zewnątrz można zrobić sobie zdjęcie Północy. Warunek jest jeden: zachowuj się jak ci ludzie, czyli nie przekraczaj tej linii.



Wszystko przez to , że za nią widać idealnie rozmieszczenie wieżyczek strażniczych, uzbrojenie żołnierzy, etc. Spoglądam przez lornetkę na na Region Kaesong w oddali. Bliżej widać wioskę pokazową Kijong-dong. Zbudowana już jakiś czas temu. Wygląda normalnie, pełno budynków. Wszystko jednak jest puste, wręcz martwe. Nad okolicą powiewa jedynie przeogromna flaga Korei Północnej. Została ona zbudowana w latach 80-tych, jako odpowiedź Północy na postawienie masztu na Południu. Miał przyćmiewać konkurenta, więc obecnie mierzy 160 m wysokości, a flaga waży 270 kg.



Takim właśnie akcentem zakończyła się wyprawa na najbardziej chronioną granicę świata. Jeszcze tylko wydostać się przez zasieki (wzmożone kontrole, bo odbywały się jakieś negocjacje) i można wracać do normalności. Po godzinie chodzę po Seulu, jak gdyby nigdy nic. Zupełnie, jakby tamten świat nie istniał.

więcej na http://www.latajacy-dywan.pl

Jako, że pojawiły się pytania o agencję, która organizowała tę wycieczkę, to informuję, że korzystałem z usług http://seoulcitytour.net/English/ a taka przyjemność, to jakieś $35. Mogę ich spokojnie polecić. :)

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

bmontana 13 marca 2015 15:28 Odpowiedz
super, bardzo się cieszę że akurat teraz to zamieściłeś, bo jestem w trakcie czytania wspomnień hiszpańskiego reportera z jego podróży do obu Korei. Jakoś tak łatwiej sobie to wszystko wyobrazić patrząc na zdjęcia.
dywan 14 marca 2015 06:23 Odpowiedz
bmontanasuper, bardzo się cieszę że akurat teraz to zamieściłeś, bo jestem w trakcie czytania wspomnień hiszpańskiego reportera z jego podróży do obu Korei. Jakoś tak łatwiej sobie to wszystko wyobrazić patrząc na zdjęcia.
Dzięki za miłe słowa. :) Jakbym miał określić ten wypad jednym zdaniem, to bym powiedział, że oni z robili z tego atrakcję turystyczną na miarę Disneylandu. W sumie, to nie wiem czy to dobrze, czy źle...