+1
pau95 18 marca 2017 23:32
Zdaję sobie sprawę, że tytuł brzmi lekko jak szaleństwo. Absolutnie nie jestem zwolenniczką wyjazdów w stylu "w 7 dni dookoła świata", jednak tym razem czasu było bardzo mało, a chcieliśmy wykorzystać go jak najlepiej. Udało mi się jedynie liznąć tego co Indonezja ma do zaoferowania, ale dzięki temu wiem, że muszę tam wrócić. Na zdecydowanie dłużej.



Dzień 1:

Chwilę po 15 lądujemy w Dżakarcie. Pierwsze, co rzuca się w oczy to wszechobecna zieleń. Tak soczysta i zielona, że aż prawie niemożliwa. Może to przez kilka miesięcy szarej polskiej zimy, ale wrażenie jest niesamowite.
Lotnisko Soekarno-Hatta też jest bardzo przyjemne dla oka. Samolot opuszczamy przeszklonym rękawem, otoczonym roślinami, a w terminalu na każdym kroku można natknąć się na elementy pewnego rodzaju sztuki.





Wszystkie trzy terminale łączy bezpłatny Shuttle Bus, podjeżdżający dosłownie co chwilę.
Szybka przesiadka i łapiemy wieczorny lot LionAir do Yogyakarty, która wita nas deszczem i pysznym ulicznym jedzeniem.


Dzień 2:
Prambanan- Tlogo Muncar -Borobudur - Kalibiru

Plan dnia był dość napięty, więc najrozsądniejszą opcją jaka się nasuwała było wynajęcie samochodu z kierowcą. Pełni energii, nie dając się jet lagowi wyruszyliśmy o 6 rano.

Pierwszym przystankiem był Prambanan. W kasie nabyliśmy kosztujące majątek bilety łączone - na Prambanan oraz Borobudur i udaliśmy się w stronę kompleksu świątyń. Ciężko powiedzieć, czy to kwestia tak wczesnej godziny, czy pory deszczowej, ale pomijając strażników i osoby sprzątające byliśmy całkiem sami. Nie powiem, bardzo nam to nie przeszkadzało. :)
Świątynia położona jest w pięknie utrzymanym, zielonym ogrodzie, a z ukrytych głośników puszczana jest muzyka. Trochę głupio się przyznać, ale moim pierwszym skojarzeniem był Disneyland, chwilę po otwarciu... Niemniej, sam poranny spacer wśród zieleni był bardzo przyjemny.





Następnie mieliśmy w planach punkt widokowy na Merapi - Desa Wisata Petung albo Kaliurang. Niestety kapryśne, zachmurzone niebo lekko pokrzyżowało nam plany i zamiast tego pojechaliśmy do Parku Narodowego Merapi, zobaczyć wodospad Muncar.

Wodospad w sumie jak wodospad, ładny, ale bez szału. Z podobnego założenia wyszła indonezyjska wycieczka szkolna, dla której to my byliśmy największą atrakcją turystyczną. Po pełnej sesji zdjęciowej i krótkiej pogawędce ("Lewandowski best striker!") ruszyliśmy na krótki trekking, na punkt widokowy Pronojiwo, z którego oczywiście nic nie było widać. :D



Kolejnym punktem był Borobudur. Tutaj zagospodarowanie przestrzeni bardzo podobne jak w Prambanan, dużo zieleni, wszystko zadbane. Ciekawą sprawą było to, że nie mogliśmy przejść w stronę świątyni bez obowiązkowego odebrania darmowego napoju. :D Do obsługi tej usługi zatrudnione były cztery osoby. Pani w drzwiach, wskazująca siedzącą kilka metrów dalej panią przy biurku. Pani przy biurku wydająca żetony, obok stojąca pani odbierająca żetony i pan przy drzwiach życzący miłego zwiedzania. :)

Świątynia jest zachowana dużo lepiej niż Prambanan, przetrwała cała mandala. W każdej stupie, oprócz największej, kryje się posążek Buddy, a na ścianach znajdują się piękne, bogate w detale płaskorzeźby. Z górnych tarasów roztacza się cudowny widok na okolicę.









Na koniec dnia jedziemy do Parku Narodowego Kalibiru, położonego w górach, z malowniczym widokiem na jezioro Sermo. Atrakcja nie jest jeszcze zbyt popularna, za wstęp płacimy 5000 Rp (ok. 1,50 zł), tyle samo, co Indonezyjczycy.
Tym co przyciąga większość odwiedzających są drewniane platformy na drzewach, na które za dodatkową opłatą można wejść i zrobić sobie foteczkę. My oczywiście też z tego korzystamy :D
Dodatkowo dostępna jest tyrolka i most linowy





Dzień 3:

Początkowo Bali nie było w naszym planie. Naczytałam się wielu opinii o tym jaka wyspa jest skomercjalizowana, pełna pijanych Australijczyków, droga, plaże są brzydkie i zatłoczone, a turysta jest niczym innym jak chodzącym bankomatem. Nie brzmiało to zachęcająco, więc dysponując ograniczonym czasem, chcieliśmy wyspę pominąć.
Jednak ostatecznie kwestie finansowe (lot JOG-DPS + fast boat na Gili, gdzie udawaliśmy się później, wychodził sporo taniej niż sam lot JOG-LOP), połączone z naturą odkrywców, chcących wszystko sprawdzić na własnej skórze wygrały i w końcu wylądowaliśmy na Bali.

Tym razem również zdecydowaliśmy się na samochód z kierowcą, sześciogodzinna wycieczka wychodziła niewiele drożej niż sam transport do Ubud, gdzie mieliśmy spać, a dawała dodatkową możliwość zwiedzania.

Trochę zmęczeni po podróży z Polski i poprzednim dniu, wiedząc, że następnego dnia też nie będziemy się lenić, postanowiliśmy odpocząć. Na przekór temu, czego dowiedzieliśmy się wcześniej, poprosiliśmy kierowcę, który odebrał nas z lotniska, aby zawiózł nas na jakąś ładną plażę. Pan drajwer był tak szczęśliwy, że chcemy zobaczyć jego rodzinną wyspę, że postanowił dać nam godzinę gratis, poza cennikiem. Proponował nam objazdówkę po pięciu plażach, abyśmy mogli znaleźć swoją naj. :D

Tak na prawdę długo nie musieliśmy szukać. Pierwsza plaża na którą dotarliśmy - Geger Beach na Nusa Dua była na tyle idealna, że właśnie tam postanowiliśmy spędzić trochę czasu.

Biały piasek, lazurowa woda, czysto i bardzo mało ludzi w porównaniu z tym, czego się spodziewałam. Nie była to rajska, dziewicza plaża, ale na prawdę było ładnie.





Z żalem, ale opuściliśmy Geger Beach. Dalej pojechaliśmy w stronę Pantai Pandawa, położonej na samym południu wyspy. Droga na plażę została wydrążona w wysokim klifie, na którym znajduje się też punkt widokowy. I tak jak z góry mamy piękny widok na błękitne morze, tak na dole spotykamy tłum muzułmańskich wycieczek, turystyczne stragany i coś na kształt glośnych animacji, w których i tak nikt nie bierze udziału. Jednak i tutaj wystarczy nieznacznie oddalić się od wejścia na plażę, żeby zrobiło się znacznie luźniej i spokojniej.
Wzdłuż plaży biegnie rząd restauracji i sklepików, a dalej zaczyna się klif. Znajdujemy tam upragniony cień i własny kawałek plaży bez ani jednej żywej duszy. Nawet na Bali to możliwe! :)







Uznając dzień za kolejny bardzo udany, ruszyliśmy do Ubud. Sugerując się radami przeciwników wyspy- "Jak Bali, to tylko Ubud!" i tym, ze to dobry punkt wypadowy, żeby zobaczyć coś więcej niż tylko południe wyspy, zatrzymaliśmy się właśnie tam. I to właśnie Ubud jest moim największym Balijskim rozczarowaniem.
Może to kwestia lokalizacji, wybraliśmy okolice Ubud Palace, sugerując się miejscem pick-upu przy rejsie na Gili, nie sprawdzając za bardzo co nas czeka, w każdym razie to właśnie w Ubud dopadło nas to, przed czym do Ubud uciekaliśmy...

Ulica przy której był nasz hotel wyglądała jak moje wyobrażenie niesławnej Kuty. Wszędzie masa sklepów z turystycznym badziewiem, ciuchami, japonkami. W sklepikach z rękodziełem ceny były kilka razy zawyżone i nikt nawet nie probował się targować. Naokoło masa naganiaczy: taxi, masaż, jedzenie...
Znalezienie sklepu, w którym chociaż woda jest w normalnej cenie też było wyzwaniem, ale sytuację uratował duży, bardzo dobrze zaopatrzony supermarket, wyglądający na dość nowy.
Krążyliśmy po tej smutnej okolicy ponad godzinę, próbując znaleźć jakiś warung. Ostatecznie głodni i zmęczeni weszliśmy do pierwszej z brzegu restauracji, ceny były europejskie, a porcje tak małe, że nawet ja się nie najadłam...

Dodatkowo właściciel hotelu chciał nas oszukać, wciskając absolutną norę jako nasz pokój. Dopiero, gdy powiedzieliśmy, że napiszemy do booking.com, że oszukuje gości, przystał na naszą propozycję i zapłaciliśmy dokładnie za to, co dostaliśmy.

Nie wiem, jak jest w innych miejscowościach na wyspie, czy nawet w innych częściach miasta, ale na podstawie własnych doświadczeń mogę powiedzieć jedno: Jak Bali, to na pewno nie Ubud Palace. ;)

Dodaj Komentarz