+7
NasiGoreng.pl 25 listopada 2014 15:16


Oto przedstawiamy Wam nasigorengowy alfabet australijskich atrakcji (każdy szanujący się blog musi mieć jakiś alfabet…) będący dla nas symbolicznym zakończeniem żałoby po Australii (obiecujemy sobie, że od tego momentu przestaniemy powtarzać co godzinę: „Dlaczego nie zostaliśmy w Australii dłużej?!”). Każdą z atrakcji oceniamy w skali od 1 do 5, gdzie mniej więcej oznacza to: 1 – pokochaliśmy prawie tak mocno jak Indie (o naszym stosunku do Indii można poczytać w starszych wpisach; 2 – jak się już tam jest, to można (choć nie trzeba) zobaczyć; 3 – no fajne, ale jedźmy już dalej…; 4 – taką Australię to my lubimy!; 5 – nigdy sobie nie wybaczymy, że nie zostaliśmy tam dł…, znaczy byliśmy zachwyceni, kochamy, kochamy, kochamy!

Adelaide i okolice – “Zobacz jaka promocja na loty do Adelajdy! Kupujemy?”, „No pewnie, opłaca się!”. I takim sposobem zdobyliśmy tanie bilety do Adelajdy. A dopiero potem zainteresowaliśmy się, co ciekawego w Adelajdzie jest. A dużo nie ma… No chyba że fajne plaże (ale „fajne” przy „fantastycznych” plażach australijskich w innych miejscach brzmi prawie jak obraza). 2/5



Byron Bay i okolice– tu są te fantastyczne plaże. Kilomeeeeeetry fantastycznych plaż. I nie potrafiliśmy nawet obrazić się na Byron Bay, że zakazują kamperom nocowania poza płatnymi kempingami (z czym oczywiście sobie poradziliśmy), no bo te plaże… 5/5



Cairns – zaskakująco przyjemne miasteczko. To znaczy nic wyjątkowego (poza nadmorską esplanadą i basenem w nadmorskim parku) w nim nie ma, ale jakoś tak niezobowiązująco i miło nam tam było. Plus fajne (choć wiadomo, gdzież tam im do fantastycznych…) plaże na północ od miasta. 3/5



Darwin – miasto ma jedną zaletę – jest położone blisko Indonezji, w związku z czym ma tanie połączenia lotnicze z Bali. Dlatego tam zaczęliśmy naszą australijską przygodę. Ma też wadę – jest blisko Indonezji, dlatego trafiają tam tłumy australijskich ćwoków, którzy chcą się tylko nachlać przed dotarciem na Bali (gdzie chlać będą jeszcze więcej) – więcej o nich tutaj: nasigoreng.pl/2014/10/10/tool/. Nie to że jesteśmy abstynentami, ale poza ćwokami nic w Darwin nie przyciągnęło naszej uwagi. 1/5

Eumundi market – spotykani Australijczycy pieją z zachwytu na tego typu miejscami – czyli lokalnymi rynkami ze „sztuką” (bo prawdziwą sztukę trudno tam znaleźć), rzemiosłem i różnego rodzaju badziewiem. Nas jakoś nie zachwyciło (poza pysznym piwem imbirowym). 2/5

Flemington – pewnie nigdy nie usłyszelibyśmy o tej dzielnicy Melbourne, gdyby nie nasza obecność na rozgrywającym się tam wyścigu, który wstrzymuje naród. Więcej o tym niesamowitym wydarzeniu tutaj: http://nasigoreng.pl/2014/11/07/melbourne/. 4/5



Great Ocean Road – lecąc banałem „jedna z najpiękniejszych dróg na świecie”, pełna atrakcji, które trzeba zobaczyć, co w normalnych okolicznościach sprawiłoby, że uciekalibyśmy stamtąd jak najdalej. Ale Australia normalna nie jest, więc na szczęście stamtąd nie uciekliśmy i rozkoszowaliśmy się pięknymi (być może nawet fantastycznymi) plażami, oszałamiającymi klifami i wcale niekiczowatymi zachodami słońca. Można przejechać w 1 dzień, można jechać tydzień i nie zobaczyć wszystkiego… 5/5



Halls Gap i góry Grampians – takie nasze Góry Stołowe, tylko ładniejsze… (auć! Ktoś rzucił kamieniem?) Najlepszą bazą wypadową jest miasteczko Halls Gap z całkiem przyjemnymi płatnymi kempingami (tak, czasem płaciliśmy…). 4/5



Innisfail i plantacje trzciny cukrowej – jadąc Bruce Highway z Cairns do Townsville bardzo łatwo minąć zjazd do Silkwood. Minąć i żałować albo jeszcze gorzej – minąć i nie wiedzieć, co się straciło. A traci się przecudowne zielone krajobrazy, przepiękne domy niczym z Luizjany (gdzie oczywiście nigdy nie byliśmy, ale tak Luizjanę sobie wyobrażamy)oraz plantacje trzciny cukrowej, z których małe pociągi odbierają trzcinę podczas żniw. 4/5



Jindabyne and Kosciuszko National Park – musieliśmy tam jechać. Dla siebie, dla Polski, dla narodu! I choć sama góra Kościuszki (po australijsku Kozi-osko) odrobinę zawodzi (chyba że ktoś lubi zdobywać szczyty idąc prawie chodnikiem), to wiele miejsc w tym parku narodowym może zauroczyć. Tak samo jak piękne jezioro tuż przy parku narodowym miasteczko Jindabyne (Dżindabajn – nasza ulubiona nazwa w Australii). 4/5



Katherine Gorge – niewielki park narodowy w drodze z Darwin na południe położony wokół wąwozu, w dole którego płynie rzeka Katarzyną. Niby nic nadzwyczajnego, a jednak bardzo przyjemnie. Tym bardziej, że widzieliśmy tam po raz pierwszy w Australii kangury (które jak się okazało były nie kangurami tylko ich mniejszymi kuzynami, wallabies). 3/5



Lorne – miasteczko, od którego zdaniem wielu zaczyna się (albo kończy się, zależy od której strony się jedzie) najładniejsza część Great Ocean Road wiodąca do Torquay. My woleliśmy część zachodnią Great Ocean Road. 4/5



Melbourne – według wielu rankingów najlepsze miasto do życia na ziemi. Dla nas jego uroda nie była tak oczywista jak np. w Sydney (taki mały spoiler, o Sydney później), ale gdy ma się okazję odkrywać je z mieszkającymi tam znajomymi, można zobaczyć wiele miejsc – perełek. Perełek, które tak na zachwyciły, że z Melbourne nie mamy prawie żadnych zdjęć… 4/5

Noosa – Noosa Heads to jedno z najbardziej snobistycznych miejsc w Australii. Piękni ludzie przechadzający się po plażach i szpanujący wysportowanymi ciałami, przesiadający w kawiarniach i restauracjach w najdroższych ubrania i jeżdżący najlepszymi sportowymi samochodami. I w samym środku my (cali na biało…), z naszą nieoczywistą urodą i mięśniami, które woleliśmy skrywać pod ubraniami, patrzący zza szyby na wnętrza drogich restauracji, bez samochodu (wtedy nie mieliśmy jeszcze naszego hippiego). A mimo wszystko nie czuliśmy się tam źle – Noosa Head to naprawdę ładne miejsce… 4/5



Outback – outbacku widzieliśmy tylko kawałek (w trakcie podróży z Darwin do Cairns), ale rzeczywiście jak tylko go zobaczysz, to robi wrażenie. Jedziesz dalej, i dalej to samo wrażenie… No dobrze, może trochę przesadzam, ale po paru dniach Outback zaczyna się trochę nudzić… 3/5



Pomona – o Pomonie słyszało niewielu. A pewnie jeszcze mniej tam było. W końcu to mała wioska, sto kilkadziesiąt kilometrów od Brisbane. Ale dla nas Pomona wiąże się z jednym z ciekawszych australijskich przeżyć, czyli pobytem na farmie Sue (więcej o tym tutaj: http://nasigoreng.pl/2014/10/22/auswies/). 4/5



Queensland – stan w Australii, będący jednocześnie stanem ducha. Queenslanderzy są inni, mówią inaczej (albo robią sobie z nas, biednych podróżników, żarty), trzeba z nimi poprzebywać, żeby ich zrozumieć. Do tego panuje tam kult machom choć twarde kobiety też tam spotykaliśmy. Dlatego warto po Queensland, zwłaszcza tym prowincjonalnym, pojeździć. 4/5

Reef – czyli Great Barrier Reef. Rozważaliśmy, żeby tam jechać, ale gdy poszczególne agencje w Cairns pokazywały nam „najpiękniejsze” zdjęcia z Rafy, prychaliśmy zdegustowani przypominając sobie prawdziwą Rafę w Indonezji. Do tego dotarcie na nią było kilkanaście razy tańsze. Bez oceny.

Sydney – przeprowadzić się, nie przeprowadzić się…? Zakochaliśmy się w „Sydneju”. Od razu. Bez opamiętania. W plażach, budynkach, w ludziach. I tylko dlaczego tak krótko tam byliśmy? 5/5



Torquay – wschodni kraniec Great Ocean Road, jedno z bardziej znanych miejsc do surfingu. Bardzo miłe miasteczko z bardziej niż fajnymi, ale mniej niż fantastycznymi plażami. Tutaj główną siedzibę ma znana na całym świecie firma Rip Curl. 4/5



Uluru – Ayers Rock, czyli Uluru jest dla nas symbolem tego, czego w Australii nie widzieliśmy. A chcielibyśmy. Może nawet nie Uluru, ale takie miejsca jak Kings Canyon, Tasmanię albo całe zachodnie wybrzeże wraz z Perth chcielibyśmy zobaczyć koniecznie. A czasu zabrakło. Tłumaczymy sobie na pocieszenie, że będzie do czego wracać. Bez oceny. Na razie.

Victoria – stan w Australii, będący jednocześnie stanem ducha. Ale zupełnie innego niż w Queensland. Queenslanderzy twierdzą, że ludzie w Victorii jak mówią to robią usta w dzióbek i w ogóle są „bułkę przez bibułkę”. Pewnie to trochę prawda, ale my w Victorii czuliśmy się naprawdę dobrze. 4/5

Warning Mt – miejsce, z którego najwcześniej w całej Australii widać wschodzące słońce (ale tylko zimą, latem pojawia się wcześniej gdzie indziej). Sam szczyt wyróżnia się kształtem i sprawia wrażenie trudnego do zdobycia, ale samo wejście okazało się raczej łatwe (w końcu jesteśmy w Australii i tu gór się nie zdobywa tylko wchodzi na nie chodnikiem). 3/5



XXXX – jedna z australijskich marek piwa. Generalnie piwo w Australii nas nie zachwyciło, dość słabe, mało wyraziste w smaku, no i drogie. Ale wiadomo, człowiek nie wielbłąd, pić musi. Więc czasem piliśmy. 3/5

Yellow – jedna z najbardziej znanych australijskich marek bubbles, czyli bąbelków (win musujących). Zapijaliśmy się nim na Melbourne Cup (może zapijaliśmy się to za dużo powiedziane, popijaliśmy po kropelce, bo było tam strasznie drogie). Ale za to inne australijskie, zacne wina (niekoniecznie bubbles) można kupić w bardziej rozsądnych cenach. Co oczywiście czyniliśmy. Częściej niż czasem. 4/5

Zwierzęta – nie wiem, czy wcześniej o tym pisaliśmy, ale my za zwierzętami jakoś bardzo nie przepadamy. To znaczy na talerzu bardzo chętnie, ale żywe na kolanach albo ocierające się o nogę to już niekoniecznie. Nie lubimy też przemierzać kilkuset kilometrów tylko po, żeby zobaczyć jakieś małpki, jaszczurki i takie tam. Ale fauna w Australii nas zachwyciła. Zwierzęta są wszędzie i nie trzeba siedzieć godzinami w krzakach, żeby je zobaczyć. 5/5



Ż jak żegnaj Australio. Przebojem wdarłaś się do top 3 naszych ulubionych krajów w czasie tej podróży. Żegnaj, ale musimy przeć dalej. Filipiny czekają.

Jeśli zobaczyć więcej zdjęć miejsc z alfabetu zapraszamy na: http://nasigoreng.pl/2014/11/23/aaa/

Więcej relacji z Australii: http://nasigoreng.pl/category/kraje/australia/

Polub nas na facebooku: https://www.facebook.com/nasigorengpl

Dodaj Komentarz